Maćko Borko, łupiąc kupców co nie miara, rozsmakował się był wielce w trunkach bardziej znamienitych. Już to mu nie w smak były tedy znamienite piwa połczyńskie, a nawet i najdoskonalsze miody drahimskie (o tych doskonałych spod Świętoborca nawet nie wspominając…). Chciało mu się teraz win smakować – i to nawet nie byle węgrzyna, lecz burgunda lubo przynajmniej jakiego mozelskiego… Takowe jednako kupczyki nie regularnie do przebrzydłych Krzyżaków wieźli – z czasem woleli je morzem do Gdańska słać lubo łukiem szerokim przez Czechy, Małopolskę i Mazowsze.
W takim razie obmyślił Maćko, by na swych ziemiach uprawę winorośli uskutecznić – wszak lata i zimy ostatnimi czasy były łagodne, klimat wcale nie zgorszy niźli w Burgundii lub choćby w mozelskiej dolinie. Zwołał tedy Maćko patrycjat łobeski i wskazując na górkę wznoszącą się za bramami miasta – w stronę na Świdwin – dobrze nasłonecznioną, którą dotychczas miejscy kmiecie zwykli zwykłym bobem obsiewać, nakazał srogo, by winorośl tu posadzić – i to jak najszybciej, tak aby jeszcze tego roku księcia szczecińskiego na Święto Winobrania zaprosić (a zatem i uzyskać od niego przywilej wyłączny winiarski).
Rajcowie, czując w tym interes dla miasta, a zatem i dla siebie, nie protestowali. Szczepy szlachetne z krain francuskich sprowadzili i wskazane zbocze nad Regą – co od tych por Winogórą zwać je będą - nimi obsiali. Rok był zaiste ciepły i słoneczny, toteż winorośl na łobeskiej Winogórze wyrosła niby groch pod Łosośnicą, zapowiadając wspaniały zbiór i nie mniej wspaniałe Święto Winobrania, na które się już wielce cieszono, gdyż książę szczeciński – znany na całe Pomorze szlachetny opój – z łaskawą radością przyjął osobiste zaproszenie.
Ale oto znów zapomniano o diable Radowucie, który i Borkom i ich poddanym zwykł czynić czasem dzieła nieprzyjemne a niespodziane. Tenże Radowuta, którejś nocy w pełni księżycowej, zajrzał był na oną Winogórę, posmakował winnych gron, docenił ich smaczek wyjątkowy – i zaraz sobie plan diabelski umyślił. A jak tylko go umyślił, to z miejsca wykonał! A to – by Borkom i łobeskim mieszczuchom zaszkodzić – chuchem siarkowym tak zimnym dmuchnął po całej połaci Winogóry, że wnet mróz ścisnął był ogromny. I choć dopiero początek jesieni był w kalendarzu, a na dodatek pogoda dotychczas prawie letnią była, wszystkie winne grona od tego chuchu siarkowego migiem zmroziło.
Gdy je rano mieszczanie łobescy zobaczyli, by cokolwiek ze zbioru wyratować, tak zmrożone zebrać postanowili i w beczki szybko włożyli. Okazało się w czasie właściwym, że z tych zmrożonych winnych gron wino całkiem smaczne się wyrodziło, toteż niczego nie podejrzewający mieszczanie borkowi cieszyli się wielce na zbliżające się Święto Winobrania, które sam książę ze Szczecina miał swym autorytetem uświetnić. Nie wiedzieli jednak, biedaczkowie łobescy, że wewnątrz tegoż wina, pozornie zacnego, tkwi siarkowe nasienie z oddechu diabelskiego!
Takoż i kiedy zjawił się w mieście i sam książę szczeciński, wprowadzon przez bramy z ogromnymi honorami przez Maćko Borko i łobeskich rajców, zaraz mu dano owego zacnego łobeżyna posmakować. A on, co mu żaden burgund ani nawet trunki bardziej odległe – jak choćby z krain iberyjskich lub italskich – obce nie były, smak zacny onego łobeżyna z Winogóry wnet docenił i obiecał przystawić jak najszybciej swą pieczęć książęcą do przywileju toczenia właśnie w Łobzie znakomitego wina pomorskiego, które miano już nie zwykłym łobeżynem, a szlachetnym borkowinem zwać od tej epokowej pory. I wszystko by pięknie się zakończyło… Gdyby w onym borkowinie oddechu diabelskiego pomiotu nie było…
Ledwie bowiem po raz wtóry puchary przechylili, ów oddech diabelski, co siarkowym chuchnięciem winne grona ongiś zmroził, uwolnił się był z tego, co już w gardła wlano – a uwolnił się drogą okrężną: przez kiszek labiryntowe korytarze. I choć cichutko to uczynił, to jednak książę szczeciński , którego nochal wielgaśny znany był na wszystkich dworach ówczesnej Europy, wnet go wyczuł. I skrzywił się książę tak jakby nie szlachetnego borkowina smakował, a jakieś pospolite grochowe zupiszcze. Rajcy, ciut zaczerwienieni, udają iż niczego nie poczuli, dolewając jeszcze raz borkowina do złotego kielicha – który na tę wyjątkową okazję zakupili, pozbywając się kawałka najlepszych ziem pod Dalnem. Książę, lekko skrzywiony, po raz kolejny daje znak, by przechylić puchary – a na pomiotu diabelskiego skutek teraz długo nie czekali, bo zaraz się taki cuch siarkowy z nich uwolnił, że urażonemu księciu nic innego nie pozostało niż zerwać się w gniewie znad stołu i walnąwszy onym złotym kielichem łobeskiego wójta w czoło, zawołać w gniewie: „Jak żeście śmieli, mieszczuchy przeklęte, zapraszać mnie i szlachetnego Borka, na ucztę gdzie wasz diabelski Łobeski Cuszek rej wodzi?!”. Ci bowiem, co księcia dobrze znali, wiedzieli, że niechęć do brzydkich zapaszków była jego piętą achilesową – a jak wspomniano: nochala miał on nie od parady.
Tedy urażony książę, czym prędzej wskoczywszy na książęcego rumaka, cofnął słowo przyrzeczone w sprawie winnego przywileju dla Łobza, a na dodatek przeklął na wieki tutejszych mieszczan, wieszcząc iż Łobeski Cuszek będzie ich prześladował do końca historii – co też i się spełniło, bo nawet i dzisiaj Łobez znany jest na świecie tyleż ze swej urody oraz z pracowitości jego mieszkańców, co i z onego Łobeskiego Cuszku, który w momentach najmniej odpowiednich nie wiadomo skąd się pojawia.
Zamierzali jeszcze się tłumaczyć mieszczanie przed Borkiem, słusznie winę za całe zajście na knującego przeciw niemu diabła Radowutę spychając. Lecz Maćko im odrzekł jeno: „Czyja góra, tego wina”.