Olbrzym z Czachowskich Gór
Olbrzym z Czachowskich Gór

gmina Radowo Małe

Czachowskie Góry od strony Radowa Małego zaczynają się niepozorną kulminacją, która na starych mapach oznaczona jest jako Góra Olbrzyma. O tym, że na terenach pomiędzy Łobzem a Nowogardem żyły onegdaj olbrzymy świadczą nazwy co najmniej kilku miejsc, wśród nich najbardziej znane są: Półwysep Olbrzymów pod Dobrą (w miejscu dawnego Wielkiego Jeziora Doberskiego) oraz inna z Gór Olbrzymów – położona nieopodal Krzemiennej, przy stawku Krwawa Woda, którego pochodzenie wyjaśnia również legenda związana z miejscowym olbrzymem. Jednak w późnym średniowieczu, w epoce w której żył Maćko Borko, olbrzymów już na ogół tu nie widywano. Lud bogo i bożkobojny uważał, że śpią oni po wielu latach panowania na tych ziemiach snem sprawiedliwym i spokojnym. Ale gdyby kto zbyt wiele tumultu czynił, mógłby któregoś z nich obudzić, a przy tym tak rozzłościć, że lepiej sobie nawet nie wyobrażać, co z tego mogłoby wyniknąć… Stało się jednako dnia pewnego, iż drużyna borkowa istotnie hałasu wielkiego narobiła – a to z powodu ogromnej beki, którą toczyła traktem od Reska aż do zamku w Strzmielach. W bece tej Krzyżacy upakowali najprzedniejszy miód, który zrabowali z pasiek położonych pod zamkiem drahimskim. Wielki Mistrz, który onegdaj tego właśnie miodu posmakował, stał się tak wielkim jego amatorem, że knechty ze Świdwina, chcąc mu wielką uczynić przyjemność, postanowili wysłać całą zdobycz do Malborka. Ale droga przez Środkowe Wybrzeże była wówczas niepewna, w dodatku w okolicy czyhał rozeźlony drawski starosta, pragnący odzyskać to, co do niego należało. Umyślili więc świdwińscy krzyżacy, by w sposób nietypowy miód do Małborka dostarczyć: mianowicie zbili z klepek ogromniastą beczkę, którą wszak nie traktami toczyli, a nurtem Regi, planując że załadują ją na jedną z kog kupieckich, zawijających do Mrzeżyna. Udało im się nawet niepostrzeżenie ominąć nocą Łobez, co uczynili sposobem sprytnym, choć zarazem haniebnym, gdyż spowodowali wcześniej pożar stojących poza murami miasteczka stodół – gdy gawiedź pognała ratować budynki i dobytek, świdwinianie w tym zamieszaniu bez większych problemów przetoczyli rzeką wielką bekę. W Resku uczynić zamierzali to samo, lecz czynu swego nie powtórzyli, bo mieli pecha: stała tu akurat obozem pod reskim zameczkiem cała drużyna Maćko Borko. A do tego czujny Maćko czujki wystawił pod Maćkowem, bo spodziewał się napotkać gości Zakonu, przemykających zazwyczaj do Świdwina boczną drogą przez Stary Gródek i most na Mołstowej. Czujki one, choć i się piwa opiły, nie mogły przecież nie słyszeć jak spławiano wielką bekę nurtem pobliskiej Regi. Toteż nim knechty ze Świdwina zdołali uradzić, gdzie w Resku lub pod Reskiem ogień wielki podłożyć, otoczeni szczelnym kordonem borkowej drużyny, oddać musieli i życia swe grzeszne i wielką bekę miodu, którego już nigdy miał nie spróbować Wielki Mistrz z Malborka. Miodzisko było zaiste przednie, lecz nie chciał go całego w Resku Maćko z kamratami wypijać. Postanowił przeto przetransportować zdobycz do zamku w Strzmielach. Jako jednak, że beczek, do których można by miód było przelać, odpowiedniej ilości w miasteczku nie znaleziono, a Borko znany był z niecierpliwości, tedy uradzono, by bekę w całości przewieźć drogą z Reska poprzez Radowo i dalej do siedziby Borków w Wilczym Grodzie. Załadowano ją zatem na największy odnaleziony w okolicy wóz (na który bartnik ze Święciechowa załadowywał na raz kilka beczułek miodu – równie doskonałego jak ten drahimski, lecz nadającego się bardziej do smarowania chleba i wypieku pierników niż na miodowy trunek). Tenże wóz zaprzężono w kilka par wołów i z wielkim trudem wtoczono nań wielką bekę. Udało się ją tym sposobem dowieźć aż do Wielkiego Radowa. Tam jednak nadwerężony wóz rozsypał się na kawałki, zaś woły - choć porządnie umęczone – rozbiegły się w panice po pobliskich lasach i miejscowi kmiecie musieli je wyłapywać jeszcze przez wiele dni. Nie mogli zostawić wielkiej beki na łasce losu, lecz jeden z wojów borkowej drużyny zauważył, iż daje się ona – z trudem, bo z trudem, ale nawet i dość szybko – toczyć po kamienistej drodze, jaka wówczas prowadziła tędy z Dobrej do Strzmiela. A gdy się czterdziestu z górą wielkich wojów wzięło za jej pchanie, to i nawet trudów zbyt ogromnych nie odczuwali. Tyle tylko że, obijając się o liczne kamienie, beka czyniła hałasu co niemiara – tak że ziemia drżała w posadach, a chrobot słyszano nawet w Resku i ponoć też i Dziewicze na zamku w Dobrej podnieśli z tego powodu alarm, sądząc że zbliża się doń wielka chmara krzyżackiej albo marchijskiej konnicy. Ale, choć bogo i bożkobojni włościanie przestrzegali przed obudzeniem i rozzłoszczeniem śpiącego nieopodal olbrzyma, wojowie borkowi, jeno się z nich śmiali i nic sobie z hałasu czynionego nie robili, poza jego potęgowaniem poprzez śmiechy ustawiczne, bo pchając wielką bekę od samego Wielkiego Radowa wielce i głośno się ubawiali. Takoż i przepchali ją, niby jaką bekę ze śmiechem, a nie z miodem, przez Małe Radowo, docierając do podnóża Czachowskich Gór. Kawałek za wsią droga spadała dosyć mocno w dół, tak jak to i dzisiaj szosa do Łobza wiodąca czyni, toteż wielka beka potoczyła się już sama, a oni musieli jdynie pilnować, by się za bardzo nie rozpędziła – co też im się zupełnie nie udało, gdyż wyszła spod ich kontroli i poleciała aż na samo dno doliny z hukiem, podskakując wysoko ponad kocie łby drogi, niczym głaz wytrącony z górskiej lawiny. Hałasu przy tym czyniła po dziesięciokroć tyle, co poprzednio. I stało się, co stać musiało: na dnie doliny beka z ogromnym hukiem walnęła w wielki przydrożny głaz i rozsypała się na drobne części, zaś cały miód wsiąkł w ziemię! Zawyli z rozpaczy borkowi zbójcerze, nie widząc wszakże, iż to dopiero początek nieszczęścia… Przeogromny huk spadającej na dół beki w istocie, tak jak przewidywali mądrzy wieśniacy, obudził i rozzłościł olbrzyma śpiącego na wzgórzu nieopodal pobliskiego Czachowa. I wnet się on, z czołem marsowym, pojawił przed bandą Maćka – a choć groźnie stroszyli nań miecze, piki i nawet halabardy, porozganiał ich po lesie, rozrzucając bez litości po drzewach i krzewach, tak że wielu musiało jeszcze miesiącami składać do kupy swoje kości. Zaś Borka w błyszczącej zbroi upodobał sobie ów rozbudzony olbrzym na wieczerzę przed udaniem się w ponowny sen, toteż - mimo że Maćko wspaniałe młynki mieczem wyczyniał – chwycił go bez trudu ów mastodont radowski w swoje wielgaśne łapy i poniósł do pieczary na szczycie wzgórza. Chciał dzielnego rycerza schrupać od razu, bez gotowania lub pieczenia. Dlatego zębem nadgryzł był zbroję, lecz ta solidną była, toteż jeno zęba olbrzym złamał: tenże potoczył się na dno doliny i dziś można go odnaleźć w lesie po lewej stronie szosy prowadzącej do Czachowa – tak, to właśnie ten wielki głaz leżący pomiędzy drzewami. Zawył z bólu wielkolud, lecz nie zamierzał rezygnować z tak smacznego kąska, jakim był szlachetnie urodzony, chociaż raczej dosyć pikantny (bo zbójem był on przecież) Wilczy Rycerz. Toteż, jedną ręką trzymając zdobycz, drugą bez trudu wyrwał był z korzeniami szczupłą sosenkę, pragnąc nią, niczym jaką wykałaczką wysupłać woja ze zbroi. Co by mu się zapewne i udało, gdyby nie te dzielne i wierne niedobitki borkowej drużyny, które jeszcze swymi członkami ruszać mogły. Oni to, gdy potwór w ludzkiej postaci stał nad pieczarą, kombinując jakby tu najlepiej koniec sosenki wsadzić pod borkową zbroję, wpadli na pomysł zacny, który szczęśliwie zdołali uskutecznić. Linę, którą beka była wzmocniona (co – przy szybkim spadku – nie na wiele się zdało), tuż przed nosem nie zwracającego na nic uwagi, wymyślającego sposób wysupłania Borka ze zbroi, olbrzyma rozciągnęli u jego pięt. Wystarczyło teraz tylko mocno pchnąć wielkoluda, by stracił równowagę i wpadł do pieczary. Szczęściem, wypuścił przy tym z dłoni Maćka, a ten – jako w czepku urodzony – wylądował na krzaku – jak na Borka przystało – wilczej jagody, nawet się przy tym niezbyt poobijawszy. Nim się był olbrzym z dziury wygramolił, dzielni wojowie, zawalili ją kamieniami, którymi usiany był wówczas tutejszy las. Zawalili tak dokumentnie, że głodemu wielkoludowi zabrakło już sił, by te głaziszcza od dołu z pieczary wywalić. Toteż znów zasnął na wieki, ale mądrzy włościanie spod Czachowskich Gór wciąż przestrzegają: nie czyń tu, bracie i siostro, zbytniego hałasu – szczególnie w lesie, bo we śnie olbrzym siły odzyskuje, a obudzony bywa tak rozeźlony, że lepiej nie myśleć co może uczynić…
© 2024 - Kraina Poplątanych Dróg