Jak wiadomo, Maćko Borko był z tych, co nie wylewali za kołnierz. Głowę, jak przystało na Wilczego Rycerza, miał on wyjątkowo mocną, jednak nalewka, którą pewnego razu uraczył go na zamku w Dobrej gościnny Dziewicz, pierwej ogłuszyła go niczym młot olbrzyma (jednego z tych, co mieszkali ponoć nad Wielkim Jeziorem Doberskim), a następnie doprowadziła do istnego szaleństwa, z którego ledwie się Borko po kilku dniach wydobył… Nic dziwnego, gdyż tajemny trunek Dziewicza preparowano, dodając do zwykłego piwa moc szaleju, wilczych jagód i pomniejszych czarodziejskich ingredientów. Lojalnie ostrzegał był rycerz Dziewicz swego gościa o wyjątkowej sile napoju, lecz porywczy Maćko, który chciał w życiu wszystkiego popróbować, bez większego zastanowienia wlał do gardła niemal cały antałek tegoż.
Akurat rozprawiano o smokach. Również korzystający wówczas z dziewiczej gościny, sam książę szczeciński Świętobor narzekał, że na Pomorzu brak jest mocno odczuwalny wszelakich stworów bajecznych, a to: smoków lub choćby i zwyczajnych gryfów (od których przecież jego ród się wywodzi), mogących stanowić godne wyzwanie dla najbardziej dzielnych rycerzy. Natenczas Dziewicz, czy też żartem, czy też może pod wpływem wypitych trunków, słowom księcia grzecznie acz stanowczo zaprzeczył, twierdząc iż ostatnimi czasy mawia się na jego zamku – a ludziska to czynią poważni, nie zaś jakie chłystki – iż całkiem niedaleko, bo w dopiero co założonej wsi Tucze (gdzie knury tuczą najbardziej obłe w całym księstwie) pojawił się zaiste straszliwy smok, co zapewne z głębi borów rosnących nad Woświnem przybył. Książę, który wszak jeno wino próbował, takową wieść wyśmiewa, bają ludową, chłopską ją zwąc, lecz Maćko porywczy, co się – jako się rzekło – szaleju w piwie ukrytego nachłeptał, zrywa się z zydla przy wieczerznej ławie i miecz zza pasa dobywając, wrzeszczy wniebogłosy, że jako rycerz nieustraszony, wartości swojej dowiedzie, księstwo spod władzy i uroku groźnej bestii wyswobadzając. Powstrzymać go tedy chcą, tłumacząc, iż gawiedź o smoku bajdy rozpuszcza, a w istocie smoków od wieków nikt tu nie widywał. Ale szaleju jagody już we łbie borkowym szaleją niby jakie złe chochliki, tedy – siłą odtrącając tych co go chcą powstrzymać – oczyma wyobraźni widząc już groźnego smoka znad Woświna, wybiega Maćko na dziedziniec zamkowy, na pierwszego ujrzanego wskakuje wierzchowca i z uniesionym do góry mieczem (co go Zabijaką zwali), pędzi z krzykiem przez zdumioną Dobrą, wrzasku bojowego nie szczędząc aż do samych Tuczy.
Zaiste, zbliżywszy się do wsi, poczuł Maćko w nozdrzach woń siarkową i usłyszał ryk jakowegoś strasznego potwora, dobiegający zza jednej z zagród. Zeskoczył tedy z konia i roztrącając otaczające go struchlałe ze strachu, ale nie wiedzieć czemu nie pochowane po chałupach chłopstwo, z nagim ostrzem pognał w stronę, skąd się ów smoczy swąd potwora dobywał. Wnet i ujrzał bestię: jak na smoka nie największą, w dodatku bez stosownych smoczych skrzydeł, bez czuba na łbie (i to łbie jednym tylko, co zeń smoka pomniejszego czyniło!), a nawet i bez ozdobnych frędzli na ogonie (o których w rycerskich księgach nie jeden raz prawiono). Jednak uznał Borko, że w krainie dosyć nieszczególnej, jaką przecie było wówczas Księstwo Zachodniopomorskie, i smoki bywają nieszczególne. Dyć jednak smok to smok! I zamiast nań narzekać, trza brać się ostro do rycerskiej roboty. Szczęściem, bo poza skórzanym kaftanem Maćko ochrony żadnej nie posiadał, smok ów ogniem też nie ział, bo widać cały płomień na spopielenie jakiej chłopskiej chałupy zużył. Tedy śmiało występuje Borko przeciw bestii, mieczem młynki mistrzowskie zakręcając – aż się tuman z nich gęsty na klepisku, gdzie potwór pochrapuje, wznosi.
Smok to głupi wcale nie był: wnet szanse swoje ocenił i z głośnym kwikiem wyleciał z chłopskiej zagrody, roznosząc przy tym odrzwia na drobne wióry. Borko za nim – ale jeno kurz na drodze widzi. Toteż, rozgoniwszy wieśniaków, którzy go chceli powstrzymać, wskakuje na pierwszego wierzchowca jakie oko szalejem zalane dostrzegło – a perszeron to jakiś nieforemny, widać że bardziej do pola uprawy niźli do jazdy wierzchem stworzony (czym się jednak odważny rycerz niewiele przejmuje) – i gna za smokiem aż po same puszczysko nad jeziorem. Już byłby go i dopadł, lecz go w ostatniej chwili, tuż nim do granicy lasu dotarli, znarowiony wierzchowiec zrzucił go z grzbietu (na którym trudno się było utrzymać nawet tak doświadczonemu jeźdźcowi jak Maćko – wszak jechał bez siodła na wyjątkowo tłustej kobyle).
A ledwie na ziemi twardej Borko wylądował, zjawili się towarzysze wieczerzy, co niespiesznie z zamku doberskiego tu na konikach przytatapali. I śmieją się mu w nos, że ów smok co dał nura w bór, dzikiem jest, tyle że ogromniastym. I że jeden z włościan, który zamiaruje wyhodować nową rasę dobrze utuczonych (jak na Tucze przystało) świnek, złapał był ongiś tegoż dzikiego knura i trzymał w swojej zagrodzie.
Takim afrontem poczęstowany, gotów był Maćko wyzwać na pojedynek tego, który pierwszy rzekł, że nie ze smokiem się starł był, a z knurem. Jednak zmyślny książę Świętobor prawi, by zamiaru swego zaniechał, gdyż w istocie dzik ów musiał być onym mitycznym potworem, na cześć którego jezioro pobliskie nazwano Woświnem – czyliż: Wodnym Świnem – a zatem i jakimś tam rodzajem smoka zapewne. Tedy uznali społem, iż Borko ze smokiem istotnie walczył i smoka onego, a właściwie groźnego smokoknura, przegnał z ziemi doberskiej na wieki. Zatem sławy rycerskiej jest jak najbardziej godzien.
Żeby zaś spraw niepotrzebnie nie komplikować, nikt już nie wspomniał, że szalejem otumaniony, Borko nie na wierzchowcu pognał za onym smokoknurem, a na zwyczajnym wolim synu. Gawiedź jednak o tym pamiętała – i od tego czasu we wsi Tucze co roku, tradycyjnie w Zielone Świątki, odbywały się wyścigi pasterzy na wołach. Który zaś wygrał, przybierał tytuł Wolego Króla imieniem Maćko i miał prawo nosić w każdą niedzielę płaszcz z wyhaftowanym ni to smokiem, ni to knurem