Roku Pańskiego 1400 i 23-go Śmierć, jak zawsze, miała roboty aż po same łokcie. Nie dość że musiała gnać na nie odkryty jeszcze kontynent, by przyjąć duszę Tezozomoka z plemienia Tepaneków, znamienitego władcy miasta Atzapotzalco1, to jeszcze fatygowała się po dusze nieustraszonego Pippo Spano2 z Zakonu Smoka oraz mamusi tejże samej Sonki Holsztańskiej, za sprawką której, a raczej jej babskich fanaberii Pomorze poróżniło się z Koroną i Litwą. Ale i prócz tejże Aleksandry Druckiej, wzięła też i pod swą kosę jednego ze znamienitych Siemowitów z Mazowsza i okolic, nie mówiąc już o ciżbie, jaką trzeba było obsłużyć pod Ujściem, gdzie husyci, zwani też taborytami przygotowali do odprawy w zaświaty co najmniej 4 tysiące żołdaków Świętego Cesarstwa Rzymskiego.
W terminarzyku Śmierci znalazło się wszakże i onego Roku Pańskiego miejsce dla Rycerza Wilczego, czyliż onego znanego na całą ówczesną Europę Maćko Borko. Toteż przybyła Śmierć, zaopatrzona jak należy: w dobrze naostrzoną kosę, dnia odpowiedniego do zamku borkowego. Wchodzi kominem, jako należy, i patrzy w stronę łoża, gdzie Maćko chorobą ciężką powalon leży.
„Przyszłam po ciebie, rycerzu czy też zbóju, a zatem nastawiaj gardła” – rzecze Śmierć, ostrząc kosę – aż iskry lecą, jakby jaką rzecz najważniejszą zwiastowały.
„Ano, skoroś już przyszła, to weź co twoje – odpowiada zbolały Maćko, od gorąca cały jakby z wrzącej bani dopiero co wyciągnięty – Ale wiedz, Pani Śmierci, że Rycerz Borkowy, ot tak sobie – niby kurak na pieńku, nie wystawia na pohybel głowy. Toteż i musisz się cokolwiek postarać, bo ja nie odejdę tak zaraz!”
Po czym chwycił był swój miecz wierny, co zawsze wisiał nad jego łożem, i choć słabował, to wywijać zaczął nim całkiem zmyślnie – a na tyle, że ledwie się Śmierć z kosą doń zbliży, ten albo one strze na patyku z rąk jej wytrąci, albo jej samej po kościtym wywłoku przyłoży, tak iże kostki z niej po całej komnacie fruwały jako muchy.
Patrzy Śmierć jak z niej kosteczek ubywa, a gardzieli borkowej kosą dotknąć nawet nie może: oć, choćby śliznąć się po niej – a i tego nie sposób uczynić. Tedy w złości woła: „Przestań młócić tym mieczuchem, bo cię przeklnę i przez wieki będziesz się pałętał po ziemskim padole!”. „A przeklinaj sobie, wiedźmo, ile zapragniesz! Rycerz borkowy nie zna pardonu!”. I znów ją dźgnął pod żebro, aż trzasło jak piorun zza Reskich Gór, skąd właśnie burza niespiesznie nadchodziła. „A bodaj cię…! – Kostucha zawyła – Trzeba mi jeszcze odebrać tych nieboraków ze Starego Gródka, których chałupę dopiero co grom spopielił. Nie mam zatem czasu na zabawę z byle zbójem, nawet jeśli on z rodu szlacheckiego! Tfu! Przeklinam cię! Tfu! I po trzykroć: tfu!!!”. Po czym wlazła na powrót do komina i odleciała na skrzydłach wiatru w stronę onego Starogródka.
Zaś Maćko, ciut tylko strapiony, bo przecież głupio żyć na tym świecie, skoro najwyraźniej przyszedł już na Śmierć czas odpowiedni, spakował co tam miał najpotrzebniejszego w mały woreczek i nic nikomu nie mówiąc, powędrował przed siebie, zostawiając jedynie w łożu swoją mierną cielesną wywłokę, którą wnet pochowali – czy w Strzmielach, czy w Resku, czy w Łobzie: dziś już nikt nie pamięta.
Pochowali jaką kukłę mizerną, a prawdziwy Maćko Borko zaszedł wcale nie tak daleko, bo pod Święciechowem zamieszkał w onym Bajkowym Borze, zamieniając się z czasem w tegoż tyle sławnego, co upierdliwego Ducha Lasu, którego też znano jako Leśne Licho, a nazywano po prostu: Borek – tego samego co pierwej siostrzyczkom zakonnym, a później bogobojnym zbieraczkom jagód – z których lasy święciechowskie od dawna były znane na całą okolicę – nie jeden raz stracha tęgiego napędził. Ale to przecie dla onego Ducha, co był Borkiem i stał się innym Borkiem, rzecz to powszednia.