Rok Pański 1300 i 93-ci zaczął się iście diabelską krotochwilą, bowiem w styczniu, w czasie karnawału król francuski Karol IV Szalony o mało życia był nie stracił podczas balu na swoim dworze, kiedy przebrany za pogańskiego satyra, do diabła tedy podobny, nagle zajął się ogniem z pobliskiego kominka. Mówili że piekło się naonczas na zamku królewskim rozpętało – i cztery towarzyszące królowi satyry, a w istocie panowie szlachetnie urodzeni, spłonęli do szczętu. Jeno samego króla diabli oszczędzili, bo szaleńcowi wiele uchodzi…
I jeszcze tego samego roku przebywał na krótko w piekle sławetny rycerz Maćko z rodu Borków. A jak to było, posłuchajcie…
W owych latach zła sława rycerza-rozbójnika z Wilczego Gniazda rozpełzła się już daleko poza granice księstwa zachodniopomorskiego. Strwożeni kupcy mawiali, że: „Niegdysiejszy Maciej Borkowic z Wielkiej Polski był jako pryszcz na pośladzie, zaś Maćko Borko z Ziemi Gryfitów jest jako rana na sercu”. Gorzej że związany tajnym układem z królem Jagiełłą, Borko i szlachetnie urodzonym łupnia potrafił dać tęgiego. Tedy to książęta pomorscy, to Krzyżacy, to Marchijczycy, wyprawiali się przeciw Borkom, niejedną ich wioskę, a nawet i mieścinę w akcie zemsty pustosząc, a zdarzyło się, że nawet i zamek w Stramelu w perzynę byli roznieśli. W niczym to jednak zachowania rycerza-zbója nie zmieniało, bo Maćko Borko awanturnikiem był urodzonym, a do tego i szczęścia miał więcej niż rozumu, toteż nigdy go pojmać nie zdołano.
Po raz kolejny czara goryczy przelała się onego Roku Pańskiego 1300 i 92-go, kiedy Maćko poturbował był i ograbił posłującego do Malborka komtura Johanna Muelheima z Czech. Usłyszawszy o tym afroncie sam Wielki Mistrz Konrad von Jungingen, skrzyknął zbrojnych braci zakonnych i wspierające ich dostojne rycerstwo z Zachodu, by Roku Pańskiego następnego wielką zbrojną ciżbą wyruszyć na przeklęte ziemie Wilczego Rodu. Drżała ziemia borkowa niby pod jakim wulkanem od tej mnogości kopyt ciężkich perszeronów, na których okutani w zbroje dzielni rycerze nieuchronnie zmierzali w stronę Wilczego Gniazda Dobrze wiedział Maćko, że w Strzmielach obronić się przed taką lądową armadą nie zdoła, tedy czym prędzej wziął nogi za pas.
Razem z wiernymi towarzyszami swojemi zagłębił się był w knieję niezgłębioną, co od Łobza po Dobrą, i dalej aż po Puszczę Goleniowską się rozciągała. Wiedział Maćko, iż go tu siepacze nie dorwą, ale wędrować było ciężko, bo musieli przebijać się przez lity bór, toteż do wieczora drużyna maćkowa nie zdołała dociągnąć ani do przyjaznego im Dziewicza, co na zamku w Dobrej nie jeden raz Borka w potrzebie gościł, ani nawet i do żadnej lichej wioseczki, w której można strudzone kości choćby i w jakim chłopskim barłogu położyć. Przecie jednak nie będzie dostojny rycerz spał na gołej ziemi niby jaki podły ciura!
Szczęściem jeden z jego sokolników, co wzrok miał niezgorszy od swego sokoła, dostrzegł był w dali, na grani lasu i dzikiej łąki, głaz ogromny, ale płaski, prawdziwy płaskowyż radowski (bo to na włościach onego diabła Radowuty się działo), na który wystarczyło dobre futro niedźwiedzie zarzucić, by zamienił się od razu w całkiem wygodne łoże. Strudzon Maćko nie wahał się wcale i kazał jak najszybciej pościelić mu na onym wielgaśnym a niezwyczajnym kamieniu. Nie wiedział jednak zacny rycerz-rozbójnik, że był to jeden z tych Kamieni Diabelskich, przez diabła wodą nie święconą ale ognistą obficie skropiony. Tenże zaś głaz ochrzcił piekielnym przekleństwem sam Radowuta, co wśród czartów sławę miał niezgorszą niźli Maćko na ziemskim padole. Ledwie zatem Wilczy Rycerz oczy zamknął niby przyłbicę na polu boju, by snem sprawiedliwym duszę swą owinąć, Diabelski Kamień wzniósł się ponad otaczających go, a również już w morfeuzowe ramiona wtulonych, wiernych wojów, i poniósł go wprost do piekła.
Gorąc wnet Maćka przebudził. I ujrzał był rycerz znamienity diabelskie zastępy, co się wokół niego z widłami, niby chłopi na polu uwijali. Pierwej w istocie wziął był Borko pachołków Belzebuba za włościan co po nocy gnój na polu nie wiedzieć czemu roztrząsają. I złym okiem na nich łypnął, szukając dla gęby słowa odpowiedniego, co by ich należycie strwożyło i na wszystkie strony świata skutecznie rozgoniło. Aleć przecie chłop borkowy, ani nawet dziewiczowy, nie paraduje po świecie z czerepem zakończonym rogami jak wół jaki, i na dodatek nie macha po próżnicy ogonem niby ów wołek od much i gzów się odganiający. W mig zatem Maćko pojął, że ma do czynienia nie z chłopstwem zwyczajnym, a z siłą nieczystą, diabelską. I że nie na gumnie jakowymś na onym latającym kamieniu wylądował, a wdepnął był w coś dla ucha podobnego, a przecie całkiem innego. „Wygląda na to, iże diabli mnie do piekła porwali – stwierdził rezolutnie, jak to miał w zwyczaju – Ale nie będą mieć sługi Belzebuba i dzieci Lucyfera pożytku ze mnie żadnego, o czym się niebawem już przekonają!”.
Tedy, gdy go do kotła z wrzącą smołą prowadzili i gdy go jaki chochlik piekielny chciał pchnąć tryzubem w część do siedzenia służącą, Maćko sprytnie mu ów funkcyonał dyabelski z łap wyrwał, połamał na rogach onego i zawołał tak głośno, że aż całe piekło zadrżało: „Z takimi lichymi widłami to do gnoju, a nie na szlachetnie urodzonego woja, psubraty! Żądam trójzęba niezgorszego niż miał Posejdon, a nie takiej diabelsko lichej lipy!”. I zaczął był ciskać wyrywanymi z łapsk diabelskich widelcami na wszystkie strony, aż taki rozkurz poczynił, że z kotłów żar wywiewało, toteż gdy go w końcu w jednym z onych kociołków osadzono, to miast we wrzącej smole się smażyć, ledwie ciut ponad letnia mazia go oblepiła, na co zrażony rycerz znów rykiem ogromnym odpowiedział, po czym rozeźlon wypadł z onego gara i chwyciwszy go oburącz, wylał całą jego zawartość na łby ciżby czortowej. „W taką czarną polewkę możecie byle plebs wsadzać, a nie pomorskiego pana – i to z rodu wilkowego!”. Uskoczyły diabliska kleistą substancyją polane niby sosem wilczej potrawki, jednak nim się z onej mazi przebrzydłej wydostały, ani uciec nie mogą, ani Borka społem ścigać, gdyż im Maćko w czasie onym, gdy się w czarnej galarecie grzebały, ogony jeden do drugiego powiązał, tak że ledwie jeden stanie na kopyta, to się zaraz drugi wykopyrtnie, na róg trzeciego, na podziemiu leżącego, nadziawszy. A tu im Maćko złośliwy kolejną krotochwilę szykuje! Widząc że służący niesie samemu Lucyferowi świeżą pierzynę, Borko wyrywa mu ją z łap i na oną skłębioną piekielną grupę lakoonową1 rzuca, a ta – zaczepiwszy się o róg jednego z diablików – rozrywa się. I wnet śnieg pada na czarcie powiązane licho, przylepiając się do ciał złych smołą wysmarowanych, toteż w jednej chwili czarna zgraja zamienia się w coś białego, stadko gęsie przypominającego. A lokatorzy piekielnych czeluści, co się onych czartów bać powinni, zaśmiewają się teraz do łez.
Narobiwszy tyle harmideru, a może nawet i więcej, poczuł się rycerz borkowy nieco zmęczony, bo przecież nie dla rozrywki kładł się był wcześniej na głaziszczu, a dla odpoczynku po dniu zaiste wyczerpującym. Zatem kładzie się na onym Diabelskim Kamieniu, który nie bez powodu po latach zwać będziemy Maćkowym Łożem, i ledwie oko zmruży, a już w objęcia morfeuszowe wpadnie, co się tak wielkim chrapaniem zaznacza, że całe piekło w posadach się trzęsie. Rzekł tedy Lucyfer, dodatkowo utratą pierzyny pięknej rozeźlon: „Wyrzućcie onegoż czym prędzej z powrotem na Ziemię, bo gotów nam całe Królestwo Piekielne przerobić na jakoweś Kuglarskie Miasteczko!”. Tedy chwycili społem diablikowie wielki kamień, co się Łożem Maćkowym stał, rozbujali go i na powrót wyrzucili z bram piekielnych na ziemie borkowe, gdzieś między lity bór a dziką łakę, pomiędzy śpiących wojów drużyny rycerza Maćka. A niewiele czasu minęło, jak kur leśny, jakowyś głuszec libo inne ptaszę, zapiał na nowego dnia otwarcie. I dziwili się woje borkowi, iże pan ich nie wstaje z wielkiego kamienia, nie wiedząc wszakże, że nocy dobry ułamek pomiędzy czartami przyszło mu się uwijać w prawdziwym ukropie piekielnym.