opowieść piąta
Rycerzowi zmyślnemu nawet i słoma w bucie korzyść daje.
W annałach miasta Drawna wspomina się szeroko o sławnej bitwie w Diablim Jarze nad rwącą Drawą. W onymże boju koalicja rycerzy pod wodzą Gerarda Dziewicza, u którego boku stanął też przesławny zabijaka Maćko Borko, starła się z drużyną Wedlów, roznosząc ich pierwej w puch, by zaraz potem ulec ciżbie skrytych w krzakach nad rzeką zbrojnych mieszczan drawieńskich, co Wedlów wesprzeć postanowili, licząc zapewne na jaką słodką nagrodę1. Na polu boju, jak głoszą kroniki, pozostało wiele trupów ostałych z drużyny Dziewicza. I jednego tylko Maćko Borko odnaleźć nie mogli. Nie było go także i wśród tych, których w niewolę pochwycono i powiązanych jak snopki zboża poprowadzono do drawieńskich lochów. Nie możliwym było, by ów Borko przedarł się przez ścisły kordon zbrojnych mieszczan, a przecie niebawem ujrzano go całego i zdrowego na zamku w Strzmielu. Toteż od razu poszła w lud legenda, że sprytny Maćko taką był magię posiadł, iże na pstryknięcie palców niewidoczną swoją postać czyni.
Gdyby jednak zechcieli badacze wszelacy, którzy nad czarodziejskim zniknięciem Borka się głowili, zajrzeć głębiej w żywot znakomitego zbójcerza – jako to my czynimy – wiedzieliby, że magii żadnej w tym nie było i nie trzeba bajek pleść, a jeno prawdziwe fakty pobadać, by wszystko w mig zrozumieć!
A trzeba po temu wejść do Roku Pańskiego wcześniejszego, kiedy to rozeźlon maćkową wędrówką do piekła na jegoż Diabelskim Kamieniu – za co mu sam Lucyfer głowę zmył aż po samą nasadę rogów, miejscowy czart zwany Radowutą postanowił był zemścić się na Maćku z rodu borkowego. Miał też i rozliczne inne powody Radowuta, by żywot maćkowy ukrócić: a to głównie dlatego, że wiekami on właśnie łupił był każdego obcego, a nawet i swojego, który się by tylko pojawił na ziemi pomiędzy Mołstową, Brzeźnicą a Ukleją, czyliż: w hojnym dla łupiestwa dorzeczu Regi. A tu się jakowyś rycerz-rozbójnik objawił, który chleb diabelski poczciwemu czartowi wnet spod nochala sprząta! Tego Radowucie za wiele było – miarka się przebrała!
Jako że jednak w Radowucie zło siedziało, a nie głupota, wiedział przecie że zwyczajnym sposobem Wilczego Rycerza nie zmoże, bo ten tak mistrzowsko mieczem włada, iż mu byle diablik krzywdy żadnej nie przyda. Lecz miało diablisko spod Radowa sposób magiczny na wykonanie pancerza, co mocniejszy będzie od nawet najlepszej zbroi rycerskiej. Otóż: płynie przez bory podreskie od pięknego jeziora, na którym krwiożercze rosiczki straż trzymają, piękna rzeczułka zwana Piaskową. Onaż to mieni się w słońca promykach niby klejnot kunsztowny – bo też w istocie wody jej posiadają bezcenną właściwość: wystarczy zanurzyć się chłodnawym korycie na godzinek kilka, a najlepiej na cały dzionek, by ciało swoje otoczyć niewidzialną, a i nieprzeniknioną błoną, której nawet miecz z najlepszej stali, a choćby i damasceńskiej, nie skruszy – choćby nim i ów sławetny rycerz Żiżka z Trocnowa wywijał. Toteż leżał Robuta dzień cały cały w nurcie Piaskowej zanurzon – ledwie mu tylko nozdrza dla zaczerpnięcia powietrza znad rwących wód wystawały. A gdy już z wód wyszedł, kazał przygodnie napotkanemu chłopu spod Święciechowa, by ten go widłami nakłuwał i cepem z całych sił okładał – a efekt owych włościańskich wysiłków był żaden, gdyż ochrona piaskowa doskonale diabła chroniła. Ba! Nawet i gdy wezwany przez okolicznych spowiednik sióstr z pobliskiego zakonu, znany ze swej skutecznej świątobliwości brat Bertram z Kokoszek, święconą wodą obwicie diabła pokropił, nie żałując też i kadzidła paznokciem świętego Ignacego wzbogaconym, po czorcie nawet i dreszcz żaden nie przeleciał, ani też i grymasu w mordzie piekiellnej nie zobaczyłeś – znak to że niewidzialnego pancerza z rzeczki Piaskowej nic zmóc nie mogło!
Tako zabezpieczon, napadł był Radowuta na przebrzydłego mu Maćka Borkowego. A było to, jak tradycja przekazuje, gdzieś między Radowem Wielkim a tym Maluśkim, w samym sercu hojnych ziem, które pięknie zbożem dorodnym oko pana cieszą. A wiadomo że rycerz Maćko nie tylko zbójem był znanym na całe Pomorze, a nawet i dalej, ale też i gospodarzem dbającym o swoje włości – tedy zwykł był sprawdzać czy chłop jego należycie żyto i proso z pola zbiera. I gdy tak źbło z żytka na świeżym ściernisku w ręku obracał, licząc ile to wozów do portu rzecznego w Stargardzie przyjdzie mu tego Roku Pańskiego ekspediować, napadł go był zły Radowuta znienacka, dźgając od tyłu w miejsce czułe trójzębem diabelskim. Ale już się dzielny Maćko na pięcie obraca i miecz zza pasa dobywa, pięknie kuty i ostry jak brzytew golarza. Zdrowo się Borko zamachnął i trafił bez pudła ostrym ostrzem tam gdzie głowa czarcia znad barku wyrasta. Ale cóż to?! Miast z szyi czerep odrąbać, miecz odskakuje niczym jaki lichy kijek od słusznego pancerza, a diabeł zęby jeno szczerzy. Raz drugi i trzeci, i piąty, i dziesiąty, zakręcił bronią Borko, trafiając czarta należycie i mocno jak diabli. Skutku jednak żadnego to nie przyniosło, poza tym że umęczył się miecznik aż tak śmiertelnie, iże mu sama śmierć w oczy spojrzała. Miecz mu się wyszczerbił niby ów piastowski Szczerbiec Koronacyjny, aż w końcu wypadł nawet z dłoni rycerza, a ten bez tchu legł na polu, sił żadnych nie mogąc już z siebie wykrzesać. Nachyla się zatem Radowuta nad Borkiem, chcąc mu cios ostateczny zadać trzema ostrzami wideł piekielnych, a Maćko sobie starą przepowiednię, co od wiedźmy spod samego Sarnikierza usłyszał, przypomina – że nie zginie Rycerz Wilczy, póki w dłoni oręż trzyma. Jednak miecz leży opodal, poza zasięgiem rąk, a chcąc go schwycić, Borko jedynie słomkę po żniwie ostałą w dłoń zagarnął. A diabeł już się tryumfem cieszy i z rozkoszy piekielnej jęzor oblizuje. Kimże by jednak był Maćko, gdyby nie walczył do końca. Zatem ową rurkę zbożową pomiędzy palce bierze, ziarenko co z kłosa spadło weń wkłada i, nie przymierzając wiele, wdmuchuje je w nozdrza diabelskie.
Ojże! Trafił był Maćko w miejsce achilesowe! Radowuta cały był chroniony przez pancerz piaskowy, za wyjątkiem właśnie nozdrzy, którymi musiał przecie zaczerpywać powietrza, gdy go magiczne wody rzeczki obmywały. Toteż zwykłe ziarenko wystrzelone ze słomki, które w one nozdrza wpadło niby kula z bombardy jakowejś, wystarczyło by diabła pokonać! Radowuta w oka mgnieniu, niczym przekłuty balonik, wyleciał z piskiem w stronę nieba i wnet zniknął był w obłokach. Niektórzy mawiają, że od tej pory już się na Ziemi Radowskiej nie pokazywał, choć przecie i w wiekach następnych wiele psot diabelskich tu się wydarzało – a przecież innych czortów tu nie widywano. Tak czy inaczej – Borkom już ów złowieszcznik szkód żadnych nie przynosił.
A od tamtego pamiętnego boju z zaciekłym diabłem zwykł był dumny rycerz Maćko Borko choćby jedno źbło słomy trzymać za cholewą. I choć się z niego cichcem podśmiewano, że nosi się niby co bogatszy kmiot, to obyczaju swego twardo przestrzegał. Co też mu w chwili odpowiedniej po raz kolejny życie uratowało, bo gdy ciżba drawieńska rycerstwo niczym robactwo oblepiła i jasnym się stało, iż nikt ze szlachetnych wojowników nie ujdzie cało, a jeśli nie życie, to przynajmniej wolność utraci, wówczas Maćko wyjął zza cholewy nieodłączną słomkę, włożył ją do ust i niepostrzeżenie skrył się w rozbełtanych wodach Drawy, wychodząc z nich dopiero pod wieczór, gdy już ostatnie zwłoki z pola bitewnego zebrano. Szkapinę jakiemuś włościaninowi zabrał. I jeszcze tego samego dnia cieszył się nieutraconym życiem i wolnością na zamku w Strzmielu.
© 2024 - Kraina Poplątanych Dróg